13.6.11

Ewenement Saatchi Gallery


Znowu będzie o Saatchi Gallery, ale ty razem nie w kontekście konkursu dla szkół. W zeszłym tygodniu wpadł mi do ręki dodatek do niedzielnego The Sunday Times, Culture. Na okładce trzy czarne postaci z rękoma wykonanymi z nałożonych na siebie rożowych belek i przekorny tytuł “It's big, but is it clever?” zachecały do przeczytania artykułu o Saatchi Gallery i jej najnowszej wystawie rzeźby The Shape of Things to Come. Waldemar Januszczak, krytyk polskiego pochodzenia, zastanawiał się w nim nad powodami nieprawdopodobnego sukcesu frekwencji Saatchi Gallery. W samym tylko 2009 roku jej dwie wystawy przyciągnęły większą widownię niż Rothko w Tate Modern czy Picasso w National Gallery. Januszczak pytał jak mogło się zdarzyć, że wystawa Indian Art Today pobiła Corota i Moneta?. Zdaniem krytyka ludzie nie szturmują drzwi Saatchi Gallery w celach edukacyjnych, ani tym bardziej po to, aby oglądać dobrą sztukę, ani też dlatego, że są jej wielbicielami. Przychodzą, bo przyciąga ich fakt, że dzieje sie w niej coś nowego i świeżego. I nietypowego. Nie mogę się z Januszczakiem nie zgodzić. Do Saatchi Galery pojechałam wczoraj po długiej i męczącej wizycie w Tate Modern, której korytarze, schody i sale wystawowe były wypełnione pędzącymi przed siebie ludźmi i krzyczącymi dziećmi (wczoraj akurat padało przez cały dzień, więc na wycieczkę do muzeów wybrało się pół Londynu). Tate Modern, jak każde z szanujących się muzeów sztuki nowoczesnej prezentuje wszystkich artystów, których należy, w porządku z góry ustalonym i niepodważalnym. Bez niespodzianek i zaskoczeń oprócz może jednej sali, w której kuratorzy zestawili ze sobą prace Richarda Serry i Kazimira Malevicha. Z Tate wyszłam wymęczona i z trudem przekonałam samą siebie, że mam jeszcze ochotę na oglądanie jakiejkolwiek sztuki.


Saatchi Gallery znajduje się w sąsiedztwie luksusowych butików przy Sloane Street i King's Road. Można ją łatwo znaleźć (w przeciwieństwie do Tate, jeśli na nieszczęście wysiądzie się na stacji London Bridge) i dojechać do niej metrem czy wieloma liniami autobusów. Przy wejściu wita ogromny baner “Wstęp wolny”. Niby nic wyjątkowego, ponieważ w Anglii do wszystkich muzeów można wejść za darmo, lecz akurat nie na wystawy czasowe, za które należy płacić. I to nie mało. 


 
W środku mała, dość ograniczona recepcja, ale za to zaraz po wejściu do środka nie traci się czasu na zrozumienie, gdzie należy się kierować. Pierwsza galeria jest tuż obok wejścia, czternaście następnych jest rozplanowanych na trzech piętrach. Ściany pomieszczeń są pomalowane na biało, dużo światła. Minimalistycznie, prawie purystycznie. W każdej galerii prezentowane są prace jednego lub najwyżej dwóch artystów. Co za luksus! Nie ma żadnych zbędnych informacji, a podpisy prac są zredukowane do minimum. Zresztą, żeby je znaleźć musiałam się nieźle natrudzić. Na białych malutkich tekturkach przyklejonych do ścian umieszcono tylko imię i nazwisko artysty, tytuł i datę. Więcej o pracach można było przeczytać w małym katalogu sprzedawanym przy wejściu (za symbolicznego jednego funta). W galeriach rzeźby poustawiano nieregularnie, czasem grupami, czasem “wciśnięte“ tylko w jednej części sali. Brak barierek czy oznaczeń na podłodze mówiących o obowiązkowym zachowaniu odległości od dzieł pozwala na podchodzenie do prac, czasem “wchodzenie” do nich (tak, niektóre są dużych, bardzo dużych formatów), oglądanie od środka, fotografowanie. Nikt nie zwrócił mi uwagi, że jestem za blisko dzieła, bo pilnujących sali nie zauważyłam. Pracowników jest niewielu, a tych paru (ubranych na czarno), których rozpoznałam, to byli to ludzie młodzi, niczym nie odróżniajacy się od zwiedzających.


  
Muszę przyznać, że chodziłam po wystawie oddychąjąc swobodnie. Obcowanie ze sztuką było przyjemnością i luksusem, choć niekoniecznie to, co zobaczyłam, wpisałabym na listę moich ulubionych prac. Nie musiałam się przepychać, przepraszać, dobijać. Po piętrach przewoziły mnie bezszelestne windy, na które nie czekałam godzinami. Nawet dzieci zachowywały się w salach jakoś porządnie. Komercyjna galeria to nie państwowe muzeum, które musi przeprowadzać swój program edukacyjny i rozliczyć się z dodacji. Może pokazać co chce, kiedy chce i jak chce. To co przeczytałam w Culture było prawdą. Do Saatchi Gallery nie przychodzi się dla wystawy jaka w niej jest pokazywana, tylko dla niej samej.




Warto też wspomnieć o polskim akcencie na wystawie The Shape of Things to Come. Jedna z rzeźb pokazywanych w Saatchi Gallery to praca urodzonej w Polsce, a mieszkającej w Nowym Jorku, Joanny Malinowskiej, Boli z 2009 roku. Jak informuje katalog, ogromnych rozmiarów słoń przebity swoim kłem nawiązuje do tradycyjnego talizmanu z Mali. I prawie dotyka białego sufitu galerii.
Na zdjęciach: John Baldessari, Beethoven's Trumpet (With Ear) Opus # 133, 2007; Folkert de Jong, The Dance, 2008; Joanna Malinowska, Boli, 2009.

No comments:

Post a Comment